Skip to content

Autor: Ola Petrus

Co się dzieje Lindo Perry?

Istnieje teoria, że w każdym kraju, gdzie nadawane są zagraniczne seriale, na jakimś kanale zawsze lecą Przyjaciele. 

W takim razie, niech muzycznym odpowiednikiem tej teorii będzie założenie, że codziennie, w każdym kraju gdzie w radio leci amerykańska muzyka, przynajmniej raz z głośników można usłyszeć silny kobiecy głos krzyczący “Heeeeey! Heeeeey! I said hey! What’s going on?!” Ta piosenka to “What’s up” zespołu 4 Non Blondes. A ten głos należy do Lindy Perry. 

Larry King podczas wywiadu który przeprowadził z Lindą zapytał jej: Kim jest Linda Perry? Piosenkarką, autorką piosenek, producentką?

Linda odpowiedziała: Artystką. 

Był rok 2014, a na VH1 leciał właśnie pierwszy odcinek programu “Make or break: The Linda Perry Project”. To była jej odpowiedź na różnego rodzaju wokalne talent show które wypełniały kanały telewizyjne, ale wcale nie odpowiadały na potrzeby rynku muzycznego. A przynajmniej taka była opinia Lindy. 

Tylko dlaczego ktoś miał się liczyć z opinią kobiety, która w mainstreamowych mediach była najczęściej przywoływana,  przy okazji wymieniania artystów spod znaku “One hit wonders”. O ile w ogóle pojawiało się jej nazwisko, a nie sama nazwa zespołu 4 Non Blondes. 

Ponieważ na rynku muzycznym:

21% muzyków to kobiety

12% kompozytorów piosenek to kobiety

2% producentów to kobiety

A Linda należy do każdej z tych kategorii. I bez niej nie usłyszelibyśmy o wiele większej ilości hitów, niż tylko “What’s up”.

Bo to spod jej palców wypłynęły takie kawałki jak: 

Beautiful, Hurt, Candyman i Keeps getting better – Christiny Aguilery

What you waiting for – Gwen Stefani

Superwoman – Alicii Keys

To ona otwierając swoją pierwszą wytwórnię muzyczną, podczas wizyty w Wielkiej Brytanii usłyszała Jamesa Blunta, zakontraktowała go i ściągnęła do Stanów by nagrał swój cały debiutancki album. Ciekawostka – podczas nagrań Blunt pomieszkiwał u aktorki Carrie Fisher (księżniczka Leia). A wyciskacz łez “Goodbye my lover” nagrał u niej w łazience. 

Nazwisko Perry pojawia się na albumach takich silnych kobiecych głosów jak Adele, Courtney Love, Kelly Osbourne, Ariana Grande, Miley Cyrus czy Dolly Parton.

Ale jedna, konkretna współpraca. Jeden album. Stały się pierwszym krokiem do dwóch ogromnych objawień na rynku muzycznym. Jednej z najbardziej rozpoznawalnych po dziś dzień wokalistek – P!nk. I jednej z najbardziej pożądanych producentek i kompozytorek – Lindy Perry. Bez jednej, nie byłoby drugiej. W obie strony. 

A sama historia jak do tej kolaboracji doszło, jest naprawdę niesamowita. 

Zresztą posłuchajcie…

Linda Perry, urodzona w 1965 roku, córka brazylijki i portugalczyka, od najmłodszych lat zajmowała się muzyką. Inspirowała się swoim starszym bratem który sam grał na gitarze, więc Linda szybko poszła w jego ślady. Jej dzieciństwo do najłatwiejszych nie należało, gdyż od najmłodszych lat walczyła z chorobą nerek. Gdy jednak z tą wygrała, co innego rzuciło się cieniem na jej zdrowie. Jako nastolatka szybko zorientowała się, że nie interesują ją chłopcy, za to z łatwością oddawała swoje serce dziewczynkom. Świadoma, że to nie było jeszcze społecznie akceptowalne, pełna silnych emocji, targnęła się na swoje życie za pomocą tabletek mamy. Na szczęście dawki nie wyrządziły jej większych szkód, a samo doświadczenie zderzyło ją z rzeczywistością.

Zdała sobie sprawę, że jej orientacja jest taką samą cechą jak każda inna. I uznała, że nie byłaby w stanie iść dalej i tworzyć udając kogoś kim nie jest. A muzyka była najlepszym narzędziem by dać upust temu co w niej było. Jako młoda dziewczyna przeprowadziła się do San Francisco, gdzie grywała i śpiewała w klubach, szukając swojej drogi. 

I tak w 1989 na scenie zobaczyła ją basistka Christa Hillhouse. I zaprosiła by dołączyła jako wokalistka do nowo powstałego zespołu 4 Non Blondes. Z początku grywały głównie w klubach lesbijskich. Tam zdobywały największy following. Z dumą nosiły łatkę tych co nie pasowały do kalifornijskich stereotypów. W 1991 podpisały kontrakt z wytwórnią Interscope i zaczęły pracę nad albumem “Bigger Better Faster More”. Rok później wypuściły pierwszy singiel – “What’s up”. Mimo, że tekst refrenu brzmiał “What’s going on”, tytuł zmieniono by kawałek nie był mylony z piosenką Marvina Gaye.

I ruszyła lawina. 4 Non Blondes pojawiało się we wszystkich talk show w amerykańskich telewizjach, otwierało koncerty takich gwiazd jak Aerosmith, Prince czy Pearl Jam. 

Wizerunkowo nikt nie oczekiwał od nich zmian. Sama Linda wspomina swoje zaskoczenie gdy w czasie prób do programu Davida Lettermana, producentka chciała podmienić jej gitarę ponieważ znajdowały się na niej słowa “Dyke” i “Choice”. Gdy jednak Linda odmówiła, pewna, że kamera pewnie będzie nagrywała ją z bardzo daleka, ku jej zdziwieniu podczas tego i kolejnych występów, jej napisy na gitarze wcale nie znikały z kadru. Zdała sobie sprawę z tego, że oni po prostu byli przyzwyczajeni do naciskania o to czego chcieli. Ale gdy im odmówiła, nic złego się nie stało. 

Dlaczego w takim razie przy takim wybuchu sławy, to nie poszło dalej? Nie było kolejnych hitów ani albumów?

Bo dla producentów, często pomysłem na kolejny sukces, było powtórzenie tego co dało pierwszy. A Linda wcale nie chciała powtarzać. Bycie w zespole było dla niej mocno ograniczające. Ona dopiero siebie poznawała i nie chciała wpisywać się tylko w jedną formę. Czuła, że pisze pod zespół, a nie pod siebie przy drugiej płycie. Chciała podejmować większe ryzyko, odsunąć się od popu.  

W końcu (o czym niewiele osób wie) o ten pierwszy, wielki singiel który sprzedał się w 17 milionach egzemplarzy też musiała walczyć, by wyszedł w takiej formie, w jakiej go stworzyła.

Producent David Tickle skleił zupełnie inną wersję tego kawałka. Złagodzoną, prostszą która wcale nie podobała się Lindzie. Ta w napadzie buntu, między próbami, zgarnęła zespół, pojechała do studia i zaczęła sama produkować z pomocą techników. Chciała zachować klimat z demo które nagrała pierwsza. I tylko na taką wersję się zgadzała. Na szczęście właściciel wytwórni dostrzegł słuszność jej podejścia i dlatego ważne jest, co sama Linda powtarza, żeby światu przypominać, że to ona wyprodukowała ten kawałek, a nie Tickle. 

Perry była też pewna, że to singiel Spaceman będzie jeszcze większym sukcesem zespołu. Ale szybko zauważyła, że “What’s up” nie zostawiło dla niczego miejsca. 

Między innymi po tej sytuacji Linda jeszcze bardziej straciła chęć do kontynuacji w stylu 4nB, bo czuła się traktowana jak produkt. Ku jej zaskoczeniu, gdy oświadczyła wytwórni, że nie będzie brała udziału w drugim albumie zespołu, Interscope zwolniło pozostałe członkinie zespołu, a jej zaproponowali solowy kontrakt. 

Wszyscy mieli do niej pretensje, wydawca, producenci, management, reszta zespołu. Ale ona czuła, że albo będzie tworzyć w zgodzie z sobą, albo wcale. 

Można pomyśleć, że ryzyko nie do końca się opłaciło, bo jej pierwszy solowy album In Flight (1996), sprzedał się w kilkunastu tysiącach egzemplarzy i nie zagrzał miejsca na listach. Ale to przy nim poczyniła pierwsze kroki jako producentka i rozpoczęła naukę. Mało kto pamięta, że był też drugi – After Hours (1999) – nagrany we współpracy z ex-basistką Christą Hillhouse. 

Rok po nim Linda przejadała swoje ostatnie pieniądze zarobione jeszcze z 4 Non Blondes. Chciała jak najszybciej pozbyć się ich bo czuła, że te pieniądze jej się nie należały. Bo były owocem błyskawicznego sukcesu, a ona nie pracowała na to dostatecznie długo.

Tworzyła nowy materiał, a jej manager szykował specjalny pokaz dla ludzi z branży. Miał to być jej wielki comeback na który wszyscy czekali. Zaczęło się wielkie odliczanie. 

I zadzwonił telefon. Młodziutka, 21-letnia Alecia Moore, poprosiła Lindę czy się z nią spotka, bo chciałaby aby pomogła jej z nowym albumem. Alecia nie marzyła o pracy z nikim innym, od kiedy jako nastolatka śpiewała na całe gardło piosenkę “Drifting” zespołu 4 Non Blondes. Dziewczyna miała na koncie już pierwszy album, który nie do końca jeszcze odzwierciedlał jej styl, ale na pewno tytuły piosenek już odsłaniały jej osobowość. “You make me sick”, “Most girls”, “There you go”. Miała króciutkie różowe włosy. I przedstawiała się jako P!nk.

Po ich spotkaniu Linda zadzwoniła do swojego managera i kazała mu odwołać pokaz. Nie planowała wracać jako wokalistka. Za to postanowiła, że zajmie się pisaniem i produkowaniem dla innych. Poczuła wenę, która okazała się prawdziwym powołaniem. 

“Get the party started” wybiło P!nk na wyżyny popularności, a album Missundaztood pokrył się pięciokrotną platyną. Kolejne single – “Don’t let me get me”, “Just like a pill” czy “Family Portrait” tylko podkręcały wyniki. 

I tak właśnie Alecia i Linda popchnęły się nawzajem na właściwe tory. To “porozumienie” świetnie widać na teledysku do pierwszego singla, gdzie Perry zagrała barmankę. 

Oczywiście współpraca tak całkiem “różowa” nie była. Obie znalazły się w nowych sytuacjach i właściwie poznawały same siebie. Pojawiły się spory i zarzuty. Linda bywała zbyt kontrolująca. Za to P!nk miała pretensje gdy Perry zaczynała pracę z kolejnymi wokalistkami. 

Szczególnie, gdy pojawiła się Christina Aguilera od której P!nk tak bardzo starała się odróżnić. Uznawała Lindę za swoje odkrycie i swoją idolkę, której nikt inny nie rozumie. 

A nagle ta odmówiła oddania jej piosenki “Beautiful”, mówiąc, że głos P!nk do tego nie pasuje. A za to przekazała ją stereotypowej gwiazdce popu. 

Po latach P!nk przyznała, że to była najlepsza możliwa decyzja i najodpowiedniejsze połączenie. 

Sama Linda wspomina pisanie tej piosenki jako coś dla niej dziwnego. Siedziała przy pianinie, podgrywała i nagle za nuciła “I am beautiful…”. Zerwała się od instrumentu i odeszła gwałtownie. Poczuła fałsz, ale nie dźwięku tylko stwierdzenia. Bo wcale się taka nie czuła. Miała wrażenie, że oszukuje samą siebie. I właśnie ta silna emocja popchnęła ją z powrotem. By eksplorować ten motyw. Piosenka była napisana i czekała na swój moment. W jej studio pojawiła się Christina zainteresowana współpracą. Linda podegrała jej fragment swojej nowej kompozycji i sama była zaskoczona jak szybko Aguilera podbiegła i poprosiła o ten utwór. Chciała go nagrać jak najszybciej. 

W pierwszej chwili Linda nie była pewna czy ta stereotypowa piękność tego nie spłyci. Ale po chwili zobaczyła coś, czego się nie spodziewała. Niepewność. Zwątpienie. Ta 22-latka, dziecko klubu Myszki Miki, wcale w siebie nie wierzyła. 

Gdy przyszła nagrywać zabrała ze sobą przyjaciółkę. W chwili gdy Linda nacisnęła przycisk “record”, Christina rzuciła do nich “Don’t look at me”. I poszło. To zdanie słychać na samym początku kawałka i jest tak samo autentyczne jak szelest kartek gdzieniegdzie bo Aguilera nie nauczyła się jeszcze wtedy tekstu. 

I tak oto kolejne połączenie dwóch silnych kobiet, stworzyło coś niesamowitego w historii muzyki. Swego rodzaju hymn, po dziś dzień aktualny. 

Linda kontynuowała pracę z kolejnymi artystami, a jej zaplecze techniczne się rozrastało. 

Gdy w 2014 ruszała z programem “Make or Break”, pozwalała sobie na otwartą krytykę współczesnego rynku muzycznego. A w szczególności muzycznych talent show. Zwracała uwagę, że w programach typu Idol czy The Voice, muzyka miała najmniejsze znaczenie, a uczestnicy nie mieliby szans w prawdziwym świecie ponieważ to nie były osoby których szukały wytwórnie. Podkreślała, że przy takich produkcjach liczyło się show, wzruszająca historia, historia, dobrze dobrane covery, magiczne kurtyny, obracające się fotele, sponsorzy na kubkach i najnowsze plotki o jurorach. A zwycięzca od dawna był wybrany. 

Do swojego programu nie robiła castingu. Rozesłała wici po znajomych muzykach, by podsunęli jej osoby które już tworzyły, które żyły z tego, które pracowały nad karierą. I potrzebowały tego dodatkowego popchnięcia. Planowała wyciągnąć je z myślenia o stereotypach sławy i bycia artystą. Chciała się skupić na muzyce i muzyce.

Wpuściła VH1 do swojego studia, podzieliła się swoim procesem kompozytorskim i rozpoczęła pracę, dokładnie taką samą jak z wszystkimi innymi artystami którzy do niej przychodzili. 

Zaznaczała, że jedyni sędziowie jacy się pojawią to ci których muzycy mieli wewnątrz siebie.

Linda zawsze wyżej stawiała ambicję niż talent. Twierdziła, że nic nie będzie z utalentowanego artysty, któremu się nie chce. Co z tego, że wypuści jedną piosenkę, jeśli dalej nic po nim nie zostanie. Szuka takich osób które chcą aby wciąż o nich pamiętano po 30 latach. 

Sama w wokalach preferowała niedoskonałości, czasem lekki fałsz. Nie była fanką “czystości”. Co doskonale słychać w głosach osób z którymi współpracowała. 

Na pytania co sprawia, że ktoś jest świetnym artystą, miała gotową listę. Według niej to osoba która:

  1. Nie boi się być wrażliwa
  2. Pozbyła się swojego ego
  3. Jest w stanie posiąść swoją moc i wzmacniać innych
  4. Dobrze współpracuje
  5. Unosi ludzi, a nie ich miażdży
  6. Eksploruje nieskończone możliwości wyobraźni
  7. Nie boi się podejmować ryzyka
  8. Używa swojego głosu w imieniu tych co go nie mają
  9. Jest na tyle pewna siebie i dojrzała, że nie tykają jej te wszystkie małe dramaty związane z byciem “gwiazdą”.

Podobne zasady Perry stosuje również jako producentka. Zdaje sobie sprawę, że ma reputację twardej osoby ale zrzuca to na karby szczerości, która może ranić, lecz jest niezbędna w procesie twórczym.

Według niej praca producenta to nie pogoń za sukcesem, a swego rodzaju służba społeczna. Taka osoba przede wszystkim musi słuchać i sama też nie wchodzić do współpracy z własnym ego. Bo celem jest stworzenie jak najlepszego albumu dla danego artysty, a nie producentki. Musi wiedzieć kiedy się odsunąć, a kiedy pomóc nie tracić własnego charakteru. Nie skupiała się nigdy na obserwowaniu innych i porównywaniu się bo to robią “followersi”. A ona chciała być liderką, i takich artystów wypuszczać. 

Gdy sama pracowała nad płytą 4nB, nie podobało jej się jak tam brzmiała. Jej głos wydawał jej się zbyt cienki. Pytała producenta, czemu skoro ma niski, pełny głos, „Daj mi to zrobić, to ja jestem producentem. Nie możesz po prostu być piosenkarką?” odpowiadał David Tickle. Nie rozumiała skąd takie traktowanie. W końcu, jeśli Axl Rose by to zrobił byłby nazwany leaderem, który wie czego chce. Ona była nazywana trudną. Dlatego sama będąc producentką, bardzo szanowała zdanie i emocje swoich artystów. 

Do jej studia mają wstęp jedynie muzycy. Żadnych managerów, asystentów czy ekipy marketingowej.  Dla niej priorytetem jest aby wszystko było tworzone w bezpiecznej przestrzeni. Dlatego niektórzy nazywali ją „song doctor”.

Nie posiada sprawdzonego przepisu na hit. Według niej dana piosenka może być hitem tylko dla konkretnego słuchacza i to już wystarczy. 

Do samego komponowania podchodzi bardzo emocjonalnie. Twierdzi, że nie myśli o kompozycji, tylko ją czuje. A coś takiego jak brak weny jest związany z myśleniem. Jeśli stworzenie piosenki lub nagranie kawałka zajmuje jej więcej niż 5 godzin – odpuszcza. Bo to dla niej sygnał, że robi coś na siłę. 

Sama bardzo walczy o przywrócenie kultury albumów. Jej zdaniem przemysł muzyczny musi wrócić do zajmowania się muzyką, a nie konsumpcjonizmem. Bo w tej chwili w mainstreamie muzycznym nie trzeba robić całego albumu, tylko inwestować w kolejne single i patrzeć na przyrost followersów. A to zdaniem Perry nie jest dobre, bo ginie mnóstwo dobrych utworów. W końcu to, że ktoś nie słyszał danej piosenki, nie znaczy, że jest ona zła.  

Ciekawostka. 5 albumów które Linda zabrałaby ze sobą na bezludną wyspę:

  • Ścieżka dźwiękowa z Księgi Dżungli (wersja z 1967)
  • Dark Side of the moon – Pink Floyd
  • The very best of War – War
  • Singles Album 69-73 – The Carpenters
  • Ray of light – Madonna

Takie podejście do tworzenia muzyki opłaciło się i w 2015 Perry została przyjęta do Songwriters Hall of Fame. Ale zamiast poczucia spełnienia, to pchało ją do jeszcze cięższej pracy. Każda nagroda to dla niej sygnał, że musi ciągle udowadniać, że na nie zasługuje. A im więcej możliwości się przed nią otwiera, tym bardziej w czasie odsuwa moment gdy po prostu będzie mogła odpuścić, odpocząć i czerpać same zyski ze swojej pracy. 

Zresztą sama narzuca sobie kolejne cele, szczególnie związane z walką o równość w przemyśle muzycznym. “Gdy ja wygrywam, wszyscy wokół mnie wygrywają” – zaznacza.

Wspomniane wcześniej udziały procentowe kobiet w rynku mogą wydawać się nieprawdopodobne, ale niestety, tak to wygląda. 

I jasne, można zacząć wymieniać wszystkie wielkie wokalistki i królowe scen, ale trzeba się na chwilę zatrzymać i zwrócić uwagę, że to wszystko to mainstreamowy pop. W innych gatunkach, takich jak folk, metal, rock, jazz, blues itd takiej równej reprezentacji nie ma. A rynek muzyczny to nie tylko pop. 

W 2019 roku Linda Perry dostała nominację do Grammy dla najlepszej producentki. To był PIERWSZY raz od PIĘTNASTU lat kiedy kobieta była nominowana w tej kategorii. Poprzednio, w 2004, kobieta była nominowana jako członkini kolektywu producenckiego The Matrix. 

A ten “przełom” nastąpił zaledwie 4 lata temu. 

Nominację dostała za ścieżkę dźwiękową do filmu o amerykańskich weterankach wojennych i nierównościach w traktowaniu. Na płycie znalazły się utwory wszystkich dotychczasowych podopiecznych Lindy. Grammy poszło do Pharella Williamsa. 

W 2022 ruszyła z inicjatywą EqualizeHer który skupia się na wyrównywaniu szans kobiet w branży. 

Słuchając kilkunastu wywiadów z nią i czytając mnóstwo artykułów, szukałam więcej na temat queeru, walki o prawa osób LGBTQ+, o jej osobiste przeżycia jako wyoutowanej lesbijki. I to co zachwyciło mnie to fakt, że zgodnie z tym o czym opowiadała z czasów nastoletnich, gdy tylko zaakceptowała swoją orientację, ta przestała być czymś dominującym czy definiującym ją. Było po prostu częścią Lindy Perry. 

Jej 8-letni związek z aktorką Sarą Gilbert zaowocował synkiem i albumem z piosenkami dla dzieci (które synek koprodukował), a dla wielu były wzorcową lesbian power couple. 

Linda sama była w szoku jak długo odbiorcom rozrywki zajęło znormalizowanie osób homoseksualnych w przestrzeni. To jak dużym przełomem był coming out Ellen Degeneres. 

Pytana o to czy coming out pomaga artystom, zaznacza, że jedyne w czym ma to pomagać to po prostu w byciu. W istnieniu. W byciu sobą. Ona sama zaznacza, że w zasadzie zawsze była “out” bo wiedziała od pierwszych momentów gdy zaczęła pałać do kogoś uczuciami.

Dla niej ukrywanie bycia lesbijką to by było jak chowanie długich włosów czy zakrywanie ramion. To nie homoseksualność podejmuje za nią decyzje. To jest część jej samej. 

Szczególnie ważne jest to będąc artystą. “Jeśli ludzie celowo postanawiają nie mówić o czymś ze strachu – wtedy staje się to utrudnieniem. Jeżeli wstrzymujesz się lub podejmujesz decyzje bazując na strachu, jak możesz zachować autentyczność swojej sztuki? Jak możesz żyć w prawdzie jeśli blokujesz tak ważną część tego życia” – odpowiedziała w jednym z wywiadów.

Dlatego nie zmusza nikogo do coming outu. Ale zaznacza jak ważne jest bycie sobą. 

Nie tylko w muzyce. 

I to jest właśnie historia Lindy Perry. Kobiety która zrobiła i dalszym ciągu robi dla muzyki, dla kobiet o wiele więcej niż tylko jeden hit z lat 90-tych. 

Zachęcam Was do szukania wywiadów z nią i paneli w których brała udział. Bo mądrych rzeczy powiedziała o wiele więcej niż wymieniłam w tym tekście. No i namawiam do słuchania albumów In Flight i Bigger Better Faster More. 

I pamiętajcie. To Linda Perry wyprodukowała hit “What’s up” zespołu 4 Non Blondes. 

***

To pierwszy tekst spod hasztagu: #TKNNCPBSNKINNCCBSZD

Te teksty nigdy nie będą za paywallem i pewnie nie znajdą się na komercyjnych portalach, więc jeśli chcesz aby więcej osób je przeczytało, udostępnij. 

A jeśli naprawdę Ci się podobało i chcesz mi jakoś uprzyjemnić pracę nad kolejnymi tekstami, zawsze możesz postawić mi Chai Latte: https://buycoffee.to/olapetrus